12 lipca 2007 roku, późny wieczór. Siedziałem wówczas przed telewizorem, emocjonując się spotkaniem Argentyny i Polski, na Mundialu U-20 w Kanadzie. Wynik niespodzianką nie był, 1:3 to najniższy wymiar kary, jakim mecz ten mógł się skończyć. A jednak – po końcowym gwizdku byłem w głębokim szoku.
Miałem w swoim życiu okazję oglądać setki piłkarskich spotkań. Lepszych i gorszych, tych bardziej emocjonujących, jak również tych przeraźliwie nudnych. Ale żaden zespół nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak ci 20-letni Albicelestes. Bądźmy szczerzy – suchy wynik zakłamuje rzeczywistość. Między tymi dwoma zespołami była ogromna przepaść, zwłaszcza w wyszkoleniu technicznym. Idę o zakład, że sposób, w jaki swoje dwie bramki zdobył wówczas Aguero jeszcze długo śnił się po nocach stoperom ekipy Michała Globisza. Zresztą… koszmary nawiedzały zapewne również zawodników kilku innych ekip, gdyż Argentyna ostatecznie obroniła w Kanadzie mistrzowski tytuł. Jeśli ktoś się właśnie zastanawia, po co wracam do meczu sprzed siedmiu lat – spokojnie, niedługo wszystko się wyjaśni.
Chciałbym jeszcze w tym miejscu przypomnieć w jakim miejscu znajdowała argentyńska piłka w tamtym momencie. Ledwie dzień wcześniej dorosła kadra po świetnym meczu z Meksykiem wywalczyła awans do finału Copa America. W Barcelonie coraz mocniej rozbłyskała gwiazda młodziutkiego Messiego. Pierwszą rundę w Realu Madryt miał już za sobą Gonzalo Higuain. Carlos Tevez wchodził w najlepszy piłkarski wiek, szykując się do przejścia do Manchesteru United. Po co to wymieniam? Bo powyższe fakty, w połączeniu z tym co zobaczyłem podczas meczu w Toronto składały się w jedną, spójną myśl – właśnie oglądałem przyszłych mistrzów świata.
I od tego momentu zacząłem z nadzieją wyczekiwać na to, co wówczas uznałem za nieuniknione. Z radością obserwowałem jak Aguero, najpierw w Atletico, a potem w City staje się gwiazdą międzynarodowego formatu. Jak rozwijają się Di Maria czy Romero i jak są wprowadzani do pierwszego zespołu Albicelestes. Aż przyszedł mundial w RPA i Niemcy brutalnie zweryfikowali moje przewidywania. To było pierwsze ostrzeżenie. Drugie przyszło rok później – w postaci fatalnego występu na Copa America, w dodatku rozgrywanego na boiskach Argentyny. Coś szło nie tak jak powinno.
I nagle mamy 10 lipca 2014. Minęło jakieś 11 godzin od momentu, gdy ekipa Sabelli zapewniła sobie awans do finału Mundialu w Brazylii. Odłóżmy na chwilę na bok styl, w jakim zostało to osiągnięte. Skupmy się na faktach. Od 24 lat Albicelestes nie było w finale MŚ. Ba, w półfinale również próżno ich szukać. Można narzekać na niewidocznego wczoraj Messiego – ale jeśli Argentyna wygrała grupę z kompletem punktów, to on jest głównym autorem tego osiągnięcia. I najważniejsze – oglądając wczoraj Argentynę miałem po raz pierwszy od dawna wrażenie, że widzę… drużynę. Monolit. Przez ostatnie lata ta kadra była jedynie zlepkiem indywidualności. Świetnych piłkarsko, ale same indywidualności to za mało, aby osiągnąć sukces. A awans do finału tym sukcesem niewątpliwie jest. A co dalej? W finale czekają Niemcy, identycznie zresztą jak w poprzednich dwóch finałach z udziałem Argentyny – 28 i 24 lata temu. Sądzę, że Argentyńczycy mają już dość wspominania tamtych czasów z utęsknieniem – podobnie jak my, Polacy, mamy dość ciągłego przywoływania drużyn Górskiego i Piechniczka. To najlepszy moment, by napisać nową historię. By zmierzyć się z legendą Maradony i jego kolegów. Wierzę, że tych gości na to stać.
Tak czy inaczej – awans Argentyny do finału daje mi pewnego rodzaju satysfakcję. Niemal równo 7 lat (+ 1 dzień) po wspomnianym we wstępie spotkaniu wreszcie doczekam się Albicelestes walczących o Mistrzostwo Świata. Mam to, czego chciałem.
Ale, żeby nie było zbyt przyjemnie – teraz trochę o rozczarowaniu. Ze wspomnianej kadry, która zdobywała tytuł w Kanadzie, w dorosłej reprezentacji zaistniała jedynie… czwórka. Aguero, Di Maria, Romero i Banega (przy czym tego ostatniego na mundialu nie oglądamy). Cała reszta rozegrała w reprezentacji piętnaście spotkań. W sumie. Dwa najbardziej zmarnowane talenty? Maximiliano Moralez i Mauro Zarate. Ten pierwszy zdobył na turnieju cztery gole i (zasłużenie) wybrany został drugim najlepszym zawodnikiem mistrzostw. Dziś strzela wyłącznie w Atalancie. Mogło być gorzej? Pewnie tak, ale po nim należało oczekiwać znacznie lepszej kariery. I większej liczby występów w kadrze, gdyż jego licznik zatrzymał się na 1A.
No i ten Zarate… Gdyby ktoś jeszcze 3 lata temu poprosił mnie o wytypowanie pierwszej jedenastki Albicelestes na tegoroczny Mundial, Mauro miałby pewne miejsce obok Messiego czy Aguero. Gdy przechodził na wypożyczenie do Lazio Rzymianom zdawało się, że trafił im się snajper na lata. 13 goli w pierwszym sezonie w Serie A zrobiło takie wrażenie na właścicielach klubu, że bez wahania wyłożyli oni 20 mln euro na transfer definitywny. Dziś ma 27 lat i podejmuje (ostatnią?) próbę podboju europejskich boisk, tym razem w Anglii, w West Ham United. W dodatku, wciąż czeka na debiut w reprezentacji. Czy kiedyś się doczeka?
autor: Marcin Topolewski
Moralez nie zrobił kariery chyba przez wzrost, bo jest najniższym zawodnikiem Serie A. A Zarete już wielkiej kariery nie zrobi, moim zdaniem nie ma już na to szans.